@andrzej_rzonca
Program 500 plus nie daje politycznej nieśmiertelności

Poparcie dla PiS utrzymujące się na poziomie lub powyżej wyniku tej partii z wyborów wywołuje lawinę komentarzy o odkryciu przez nią politycznego „wunderwaffe”, którym rzekomo ma być program 500 plus. Część z owych komentarzy okraszana jest stwierdzeniem, że przejęcie władzy ułatwiła PiS „neoliberalna” polityka poprzedników.
Gdzie tu logika?
Obie te oceny przeczą elementarnej logice i obserwacji.
W polityce, jak w biznesie, nie ma recepty na sukces, która zawsze by się sprawdzała. Gdyby istniała, nie byłoby przegranych albo przynajmniej ci, którzy raz ją poznali i odnieśli sukces, już zawsze byliby zwycięzcy. Tymczasem, historia tak gospodarki, jak i polityki, jest pasmem upadków dawnych triumfatorów. Szczególnie bliska końca jest ta władza, która uwierzy, że posiadła rządy na wieczność. W najlepszym razie przestaje poszukiwać nowych recept na ich utrzymanie i powiela stare, mimo zmieniających się okoliczności. Tak stało się z Platformą, której jeszcze w 2014 wydawało się, że nie ma z kim przegrać, a rok później poniosła wyborczą klęskę.
Klęska ta nie przyszła po radykalnych wolnorynkowych reformach, a po długim okresie „polityki ciepłej wody w kranie”. Zarazem PiS sięgnął po władzę później i ma jej wciąż wyraźnie mniej niż Orbanowski Fidesz na Węgrzech, gdzie po upadku socjalizmu wolnorynkowych reform było mniej, a rozdawnictwa o wiele więcej niż w Polsce.
Pomimo odkrycia rzekomego politycznego „wunderwaffe”, wynik wyborczy PiS w 2015 roku (40%) wcale nie był oszałamiający. Wyższy odsetek głosów otrzymał SLD w 2001 roku (41%) i PO w 2007 roku (42%), niewiele niższy PO w 2011 roku (39%). Gdyby obietnice szczodrych zasiłków były warunkiem wyborczego sukcesu, to zarówno SLD, jak i PO powinny były przegrać. SLD otwarcie zapowiadał ograniczenie wydatków publicznych i podwyżki podatków w celu powstrzymania załamania finansów publicznych (choć będąc w opozycji głosował za większością ustaw, które doprowadziły do tzw. „dziury” Bauca). PO z kolei obiecywała powtórzyć w naszym kraju sukces gospodarczy „neoliberalnej” Irlandii, mającej wtedy najniższe wydatki publiczne w Unii Europejskiej.
Rzekome polityczne „wunderwaffe” nie zdziałało cudów także po wyborach, kiedy PiS wprowadził zasiłek 500+. Poparcie dla tej partii nie jest wyjątkowe na tle poparcia dla poprzednich koalicji w pierwszym roku ich rządów. Jest co prawda wyraźnie większe niż dla koalicji AWS-UW w 2008 roku i PO-PSL w 2012 roku, ale podobne do poparcia dla koalicji PiS-LPR-Samoobrona w 2006 roku i SLD-PSL w 2002 roku oraz niższe niż dla koalicji PO-PSL w 2008 roku.
Tym, co łączy wysokie poparcie dla PiS w br. z jeszcze wyższym poparciem dla koalicja PO-PSL w 2008 roku, jest doskonała i poprawiająca się sytuacja na rynku pracy. PiS odziedziczył po poprzednikach największą liczbę pracujących, niemal rekordowe tempo wzrostu zatrudnienia w przedsiębiorstwach, najniższe bezrobocie i odsetek zwolnień oraz fundusz płac rosnący realnie w niemal dwucyfrowym tempie. Dobra sytuacja na rynku pracy, choć nie aż tak jak obecnie, ale poprawiająca się, była też w 2011 roku, kiedy – tak, tak – koalicja PO-PSL jako pierwsza w historii powtórnie wygrała wybory i utrzymała się przy władzy.
Co mówią badania?
Z badań nad związkami między poparciem dla rządzących a sytuacją na rynku pracy i – szerzej – stanem gospodarki wynika, że niezależnie od szerokości geograficznej są one silne. Wyborcy koncentrują się przy tym raczej na zmianie sytuacji gospodarczej niż na samym stanie gospodarki. Zarazem przywiązują większą wagę do ostatnich zmian niż wcześniejszych. Są dużo mniej wrażliwi na poprawę sytuacji gospodarczej niż na jej pogorszenie. Poprawę często negatywnie oceniają bardziej konserwatywni wyborcy, którzy traktują ją jako zwiastun głębszego przyszłego pogorszenia, mogącego osłabić fundamenty gospodarki. Pogorszenie natomiast jest zwykle negatywnie oceniane przez wszystkie grupy wyborców. Może ono nie szkodzić rządzącym, a nawet im sprzyjać, tylko jeśli stan finansów państwa pozwala zwiększyć wydatki publiczne, a rządzący są postrzegani jako wyraźnie bardziej skłonni do ich zwiększenia niż opozycja. Wtedy ich elektorat jest zasilany przez ludzi obawiających się utraty pracy, którzy mają nadzieję, że władza im pomoże.
Co z badań wynika dla PiS?
Zasiłek 500+ trafił do nieco ponad co szóstego gospodarstwa domowego. Reszta gospodarstw nie dostała nic. Do tej reszty należą gospodarstwa, które mają co prawda dzieci, ale co najwyżej jedno w wieku poniżej 18 lat. Takich gospodarstw jest mniej więcej tyle, co tych, które skorzystały z programu, i – oględnie mówiąc – raczej nie rośnie wśród nich entuzjazm do nowej władzy.
Dochód do dyspozycji beneficjentów programu wzrósł średnio o 16%, a w przypadku więcej niż co drugiego znacznie silniej od tej średniej. W sumie, w jednym na siedem gospodarstw zwiększył się on bardzo istotnie: o 10 lub więcej proc.
Ta klientela może się wydawać mała, ale byłaby wystarczająca, żeby utrwalić poparcie dla PiS w okolicach 40%, gdyby poczuła taką poprawę w roku wyborczym (przy założeniu, że nie ma wśród niej nadreprezentacji nie biorących udziału w wyborach lub głosujących na PiS, a nieuczestniczenie w programie nie wywołało bardzo złych emocji wobec tej partii w pozostałych gospodarstwach – także w tych, które mają dzieci). Ale wybory będą za trzy lata, a wtedy program 500+ w najlepszym razie od ponad dwóch lat nie będzie miał żadnego wpływu na dynamikę dochodów gospodarstw domowych. Jest jednak wysoce prawdopodobne, że ją obniży i to poważnie. PiS, choć wydaje się kochać wojnę, wyraźnie nie wie, że „obrona jest [jej] silniejszą formą”, i nie przygotowuje się na gorsze czasy. Zwiększając dług publiczny – jak przewiduje sam rząd – do prawie 55% PKB w szczycie koniunktury, pozbawia się jakiegokolwiek pola manewru w przypadku jej pogorszenia. Jeśli w okresie, który dzieli nas od wyborów, wystąpi poważny wstrząs za granicą, a w konsekwencji wzrost gospodarczy w Polsce ostro zahamuje, to władza stanie przed dylematem: albo głęboko ciąć wydatki publiczne i drastycznie podnosić podatki, albo złamać konstytucyjną granicę 60% PKB dla długu publicznego. Niezależnie, jak rozwiąże ten dylemat, pogłębi dekoniunkturę, na czym straci w wyborach znacznie więcej niż dzisiaj zyskuje w sondażach.
Wizerunek partii dużo bardziej skłonnej do rozdawnictwa niż opozycja nie uodporni PiS na dekoniunkturę. Przeciwnie, w warunkach narastającego długu publicznego będzie dodatkowym obciążeniem. Jedna część wyborców będzie postrzegać tę partię za niezdolną do powstrzymania nadciągającej katastrofy. Inna natomiast nie będzie rozumieć, dlaczego partia przestaje rozdawać, wbrew swojemu programowi politycznemu, albo nawet zaczyna odbierać. Władze PiS chyba jeszcze tego nie wiedzą, ale partia ta skończy tak, jak AWS. Z tą różnicą, że poza narastającym zadłużeniem nie pozostawi po sobie reform, które modernizowałyby kraj. Zostanie tylko hańba.
Dlaczego nie wolno milczeć?
Obietnice, których realizacja silnie zadłuża kraj, zawsze są pułapką. Partię, która je składa, stawiają przed wyborem: albo wyrządzi duże szkody własnemu krajowi, albo nie spełni obietnic i przegra następne wybory. Jeśli jednak wybierze szkodzenie własnemu krajowi, to i tak przegra wybory. PiS właśnie tak wybrał i za to zapłaci.
Mogłoby więc się wydawać, że nie ma co się rozwodzić nad rzekomym politycznym „wunderwaffe”; wystarczy czekać – kara nieuchronnie przyjdzie. Takie rozumowanie jest jednak obciążone podwójnym błędem. Po pierwsze, za owe „wunderwaffe” zapłaci nie tylko partia, która jej używa, ale my wszyscy. Kryzysy dużo kosztują, w szczególności kryzysy fiskalne. Po drugie, jeżeli zawczasu się jej nie zdemaskuje i polityka zdegeneruje się do licytacji populistów, to niezmiernie trudno będzie uzdrowić życie polityczne i przywrócić wzrost gospodarczy.
Tego uczą doświadczenia aż nazbyt wielu krajów. Argentyna (a w Europie Grecja) jest skrajną przestrogą, ale nie jedyną. Do 1913 roku kraj ten mieścił się w dziesiątce najbogatszych państw świata. Na początku XX wieku uważano go nawet za potencjalnego konkurenta dla Stanów Zjednoczonych do przewodzenia światu (tak przynajmniej opisywano go we francuskiej encyklopedii). Do Wielkiego Kryzysu z lat trzydziestych był często stawiany za wzór politycznej i gospodarczej stabilności. Jednak od tamtego czasu przechodził kolejne kryzysy i osuwał się gospodarczo w dół. W 1952 roku, tj. na początku drugiej kadencji Juana Perona, który rozpędził populistyczną licytację, Argentyna po raz ostatni miała dochód na mieszkańca wyższy niż Niemcy. W 1973, tj. po powrocie Perona z wygnania, po raz ostatni dochód na mieszkańca przekraczał tam połowę dochodu na mieszkańca w Stanach Zjednoczonych. Dzisiaj ledwie przewyższa jedną trzecią.
Jeśli chce się uniknąć argentyńskiej choroby, to trzeba zawczasu przestrzegać przed skutkami sypania przez władzę na lewo i prawo publicznymi pieniędzmi. Jeśli te ostrzeżenia nie zmienią jej politycznego programu, to przynajmniej zmniejszą ryzyko, że jej upadek wywinduje do rządów jeszcze większych populistów. Kryzysy za sprawą dramatów ludzkich, które powodują, tworzą naturalne zapotrzebowanie na cud. Argentyna nie jest tu wyjątkiem, a regułą. Chodzi o to, żeby wiara w gospodarcze cuda była możliwie mała, a ich głoszenie okrywało hańbą zawsze, a nie dopiero po bolesnym sprawdzeniu przez wyborców, że są one niemożliwe.