@andrzej_rzonca
Dobra zmiana, czyli przyspieszone grzęźnięcie, a potem tąpnięcie

Polska gospodarka potrzebuje reform, jeśli nadal ma szybko redukować dystans w dochodzie na mieszkańca do krajów najzamożniejszych. Bez reform jej potencjalne tempo wzrostu, czyli takie, które da się utrzymać, bo nie powoduje nierównowag, wyhamowałoby z ponad 4% przed globalnym kryzysem finansowym do około 2,5 w 2020 roku. Wzrost PKB wahałby się w zależności od fazy cyklu koniunktury w przedziale od 0 do 5%. Ale owo hamowanie będzie ostrzejsze, bo zamiast reform rządzący forsują anty-reformy oraz podważają stabilność makroekonomiczną polskiej gospodarki i to w warunkach podwyższonego ryzyka poważnych wstrząsów w otoczeniu.
Forsowane anty-reformy uderzają w każde z głównych źródeł wzrostu gospodarczego: zatrudnienie, inwestycje oraz poprawę wydajność. Zatrudnieniu zaszkodzą przede wszystkim cztery.
Po pierwsze, w ramach „dobrej zmiany” obniżono wiek emerytalny (w przypadku kobiet do najniższego poziomu w Unii Europejskiej), nie zważając na to, że przez najbliższe ćwierć wieku Polska będzie miała szóste najszybciej starzejące się społeczeństwo w Unii Europejskiej. Gdyby kontynuowano podnoszenie wieku emerytalnego, to i tak liczba osób w wieku produkcyjnym zmniejszałaby się przeciętnie o 95 tys. rocznie. Liczba osób w wieku emerytalnym przypadająca na 100 osób w wieku produkcyjnym wzrosłaby z 29 do 37 w 2040 roku. Ale na skutek nadania uprawnień emerytalnych dodatkowym dwóm rocznikom mężczyzn i aż siedmiu rocznikom kobiet, skala spadku liczby osób w wieku produkcyjnym prawie się podwoi – do niemal 180 tys. rocznie. W 2040 roku jedna osoba w wieku emerytalnym będzie przypadać na mniej niż dwie osoby w wieku produkcyjnym. I to przy wątpliwym założeniu, że nie zwiększy się emigracja. Największego wstrząsu gospodarka doświadczy w dwóch pierwszych latach obowiązywania obniżonego wieku emerytalnego, kiedy prawo do emerytury zyska nie pojedynczy rocznik, odpowiednio, kobiet i mężczyzn, a trzy różne roczniki, w dodatku bardzo liczne. Wedle szacunków WISE Europa i TEP obniżenie wieku emerytalnego może zmniejszyć w latach 2017-2020 liczbę pracujących łącznie nawet o 760 tys. osób.
Po drugie, rządzący, zamiast uzależnić pomoc socjalną od tego, czy korzystające z niej osoby w wieku produkcyjnym pracują lub przynajmniej szukają zatrudnienia, rozszerzyli możliwości utrzymania się bez pracy. Według szacunków CenEA zasiłek 500 plus może skłonić do rezygnacji z pracy nawet 240 tys. osób, głównie kobiet, mimo że wciąż wyraźnie odstajemy od większości krajów UE pod względem odsetka pracujących kobiet (tylko w 7 krajach jest on niższy niż u nas).
Na podstawie rachunku wzrostu można szacować, że spadek liczby pracujących na skutek obniżenia wieku emerytalnego i przyznania zasiłku 500 plus także tym rodzicom, którzy ani nie pracują, ani nie poszukują pracy, urwie z potencjalnego tempa wzrostu gospodarki nawet 1 pkt proc. w najbliższych czterech latach. Po 2020 roku ten negatywny efekt będzie już dużo słabszy. Nadal jednak będzie odejmować od potencjalnego tempa wzrostu ponad 0,1 pkt proc.
W perspektywie kilkunastu lat niedobór rąk do pracy zostanie pogłębiony przez trzecią anty-reformę: podwyższenie wieku obowiązku szkolnego. Opóźnienie o rok wejścia na rynek pracy bez kompensującego je podwyższenia wieku emerytalnego oznacza skrócenie o dalszy rok okresu aktywności zawodowej Polaków.
W międzyczasie spadek legalnego zatrudnienia może nasilić czwarta anty-reforma: skokowe podwyższenie płacy minimalnej (o ponad 8% w 2017 r. do ponad 47% prognozowanego przeciętnego wynagrodzenia), uniezależnienie jej od stażu pracy (wcześniej wynagrodzenie w pierwszym roku pracy mogło być niższa o 20% od płacy minimalnej) oraz wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej dla pracujących na umowach zlecenia oraz o świadczenie usług.
Anty-reformy pogłębiające niedobór rąk do pracy będą zarazem uderzać w inwestycje. Przedsiębiorcy niechętnie będą inwestować w zwiększanie zdolności wytwórczych, mając poważne trudności nie tylko ze znalezieniem pracowników do obsługi nowych linii produkcyjnych, ale i z utrzymaniem załogi wystarczającej do obsługi istniejących. Z zastosowania rachunku wzrostu wynika, że spadek inwestycji wywołany anty-reformami pogłębiającymi niedobór rąk do pracy może odjąć od wzrostu gospodarki do 0,5 pkt proc. w najbliższych czterech latach i prawie 0,1 pkt proc. po 2020 roku.
Ale inwestycjom zaszkodzą też inne anty-reformy i działania rządzących: te, które zmniejszają narodowe oszczędności, oraz te, które obniżają opłacalność inwestycji, bądź to redukując płynące z nich zyski, bądź podbijając ryzyko inwestowania.
Negatywny wpływ na narodowe oszczędności wywrze przede wszystkim wzrost deficytu w finansach publicznych. Już wprowadzone anty-reformy podniosły jego przewidywaną ścieżkę do 2020 roku – po oczyszczeniu ze skutków zmian koniunktury i czynników jednorazowych – o 0,5-1,2% PKB i to pomimo nowych podatków i wycofania wcześniej uchwalonej obniżki VAT oraz przy założeniu znaczącego zwiększenia skuteczności aparatu skarbowego. Wzrost przewidywanej ścieżki deficytu może nie wydawać się duży. Ale gdyby nie został odwrócony lub skompensowany przez zwiększenie oszczędności prywatnych (na co szanse ogranicza zapowiadana likwidacja filara kapitałowego w systemie emerytalnym), to obniżyłby krajowe oszczędności o 2-6%. Bazując na neoklasycznych modelach wzrostu można szacować, że taki spadek skutkowałby niższym poziomem PKB w długim okresie o 1-3%. Ujawnianie się tych strat byłoby jednak powolne. Do 2020 roku odjęłoby z potencjalnego tempa wzrostu gospodarki maksymalnie 0,1 pkt proc.
Z kolei opłacalność inwestowania jest podcinana przede wszystkim przez wzrost ryzyka inwestowania. Rządzący podporządkowali sobie prokuraturę, do której skądinąd przedsiębiorcy już wcześniej mieli najmniejsze zaufanie spośród wszystkich instytucji publicznych. Sparaliżowali najważniejszy sąd, czyli Trybunał Konstytucyjny. Chcą wywierać wpływ i na inne sądy (np. przez oddanie ministrowi sprawiedliwości zwierzchności nad ich dyrektorami). Śrubują rekord inflacji prawa (w ciągu trzech kwartałów ubiegłego roku weszło w życie ponad 20 tys. stron aktów prawnych). Jednocześnie dużo rzadziej niż w przeszłości przeprowadzają konsultacje społeczne i dokonują oceny skutków regulacji przed ich wprowadzeniem. Jako projekty poselskie, zwolnione z takich wymogów, uchwalili pięć razy więcej ustaw niż poprzednicy. Ustawy przyjmują w ekspresowym tempie i praktycznie natychmiast uzyskują pod nimi podpis Prezydenta. Niedawno poszli o krok dalej i uchwalili ustawę budżetową na br. w sposób budzący wątpliwości co do jej legalności. Wcześniej osłabili wiarygodność reguł fiskalnych, mających zabezpieczać państwo przed bankructwem, zmieniając regułę wydatkową w momencie, w którym nakazywała im szukać oszczędności w budżecie. Wciąż wpadają na nowe pomysły rozwiązań podatkowych (podatku bankowego, ubezpieczeniowego, handlowego, od funduszy inwestycyjnych zamkniętych itd.), ograniczeń lub zakazów (obrotu ziemią rolną, działalności komorniczej poza rewirem, budowy nowych farm wiatrowych i modernizacji starych, świadczenia usług ratownictwa medycznego przez prywatne firmy, posiadania więcej niż jednej apteki w województwie i trzech w kraju, sprzedaży kosmetyków w aptekach i leków poza aptekami, handlu w niedzielę itp.) oraz sankcji (karania za błędy w rozliczaniu podatków nawet tych podatników, którzy sami je wychwycili i w pełni uregulowali zobowiązanie podatkowe, konfiskaty rozszerzonej, wprowadzającej odpowiedzialność przedsiębiorcy za cudze przestępstwo – np. menedżera, czy księgowej – i pozwalającej państwu na odbieranie mienia uzyskanego nawet pięć lat przed popełnieniem przestępstwa). Działania te zwiększyły poczucie niepewności wśród przedsiębiorców do poziomów nie obserwowanych od początku pomiaru. W rezultacie, ograniczyli oni inwestycje, mimo że mają zarówno powody, żeby inwestować, jak i środki na sfinansowanie inwestycji (stopień wykorzystania zdolności wytwórczych przekracza wieloletnią średnią, a wskaźniki płynności od 4 lat niemal co kwartał biją kolejne rekordy). W III kwartale ubiegłego roku spadek inwestycji rozszerzył się na firmy z udziałem kapitału zagranicznego, które ograniczyły je o 1-2%. O wiele gorzej było w spółkach pod kontrolą polityków, w których na podbitą ogólną niepewność nałożyły się czystki kadrowe i paraliż decyzyjny. Tam inwestycje spadły o 36%. Nadal nurkowały też inwestycje rządowe i samorządowe. W sumie, przez rok dobrej zmiany udział inwestycji w PKB zmniejszył się o 1,4-2 pkt proc. (w zależności, czy w porównaniach uwzględnić dane w ujęciu narastającym, czy za ostatni kwartał). Opóźnieniami w wykorzystaniu funduszy UE da się wyjaśnić około połowy tego spadku. Nawet gdyby wzrost ryzyka inwestowania nie obniżył już bardziej udziału inwestycji w PKB, to jego zmniejszenie, które już nastąpiło (i nie wynikało z opóźnień w wykorzystaniu funduszy UE), skutkowałoby stratami w poziomie PKB w długim okresie rzędu 2-3%, a do 2020 roku odjęłoby z potencjalnego tempa wzrostu gospodarki 0,1 pkt proc. Szacunki te otrzymano przy wykorzystaniu neoklasycznych modeli wzrostu.
Działania rządzących zniechęcające do inwestowania uderzają jednocześnie w poprawę wydajności. Niższe inwestycje to mniej zakupów nowych, bardziej wydajnych maszyn oraz rzadsza reorganizacja pracy, którą często wymuszają takie zakupy. Szczególnie negatywny skutki ma w tym względzie spadek inwestycji w firmach zagranicznych, w których transfer nowoczesnych technologii z zagranicy jest najszerszy (dzięki czemu są one przeciętnie ponad dwukrotnie bardziej wydajne niż firmy krajowe). Jednocześnie, to, co zniechęca do inwestowania, zarazem utrudnia, a czasem uniemożliwia zwiększanie skali działania, które jest ważnym źródłem poprawy wydajności (duże firmy są u nas przeciętnie trzy razy bardziej wydajne niż mikroprzedsiębiorstwa). Lepiej nie rzucać się w oczy rządzącym, których arbitralne decyzje podlegają coraz słabszym ograniczeniom, zwłaszcza, że nie skrywają oni niechęci do dużych firm. Prowadzą krucjatę przeciw bankom komercyjnym, sieciom handlowym, sieciom aptek, hurtowniom komorniczym. Zarazem, jeżeli wprowadzają jakieś ułatwienia (np. obniżony CIT), to wyłącznie dla małych podmiotów.
Korzystając z modeli endogenicznego wzrostu można szacować, że osłabienie poprawy wydajności przez niższe inwestycje może odjąć od potencjalnego tempa wzrostu do 2020 roku i w następnych latach nawet 0,3-0,6 pkt proc. Jest to górny szacunek, otrzymany przy założeniu, że całość poprawy wydajności jest związana z inwestycjami. Owo założenie jest oczywiście odległe od rzeczywistości. Niemniej „dobra zmiana” szkodzi poprawie wydajności, nie tylko obniżając inwestycje, ale i na inne sposoby. Nacjonalizuje zamiast prywatyzować, mimo że sektor spółek pod kontrolą polityków, pełen nieefektywności, jest w Polsce najbardziej rozrośnięty w Unii Europejskiej (mają ją oni w szczególności nad co trzecim z 50 największych polskich przedsiębiorstw). Nacjonalizacja dotyczy przy tym banków, a więc sektora, który, z jednej strony, pozytywnie się wyróżniał na tle całej polskiej gospodarki, a z drugiej strony, bardzo silnie oddziałuje na inne sektory. Kraj jest wystawiany na ryzyko (z którym nie poradziły sobie nawet tak uporządkowane państwa jak Niemcy), że kredyty będą płynąć nie tam, gdzie przyniosłyby największe gospodarcze korzyści, a tam, gdzie zażyczą sobie politycy. Obecnie rządzący pokazali już, że w podmiotach, nad którymi mają kontrolę, uznają prymat polityki nad racjonalnością ekonomiczną. Zmuszają np. spółki energetyczne nie tylko do zasypywania czarnej dziury w państwowym górnictwie, ale i do podtrzymywania przy życiu dużej firmy budowlanej, czy dodatkowego zasilania budżetu państwa (poprzez podlegające opodatkowaniu przeksięgowanie kapitału zapasowego, czyli niepodzielonych zysków z lat poprzednich, na kapitał zakładowy). Jednocześnie często powierzają zarządzanie, i to nawet największymi spółkami, Pisiewiczom, którzy jeżeli coś potrafią, to chyba jedynie drenować je z pieniędzy. Inwestorzy widzą tę dominację polityki nad racjonalnością ekonomiczną. Od zwycięstwa Andrzeja Dudy w pierwsze turze wyborów prezydenckich, tylko te spółki pod kontrolą polityków, które są notowane na giełdzie i wchodzą w skład indeksu WIG20, straciły na wartości 57 mld, czyli ponad jedną piątą (w tym akcje w posiadaniu Skarbu Państwa 27 mld, czyli prawie jedną czwartą). W tym samym czasie giełdy na świecie zwyżkowały.
Rządzący chcą rozszerzyć swoje wpływy także na sektor prywatny. Zgodnie z tzw. Planem Morawieckiego o sukcesie biznesowym mają decydować w większym stopniu niż dotychczas politycy i urzędnicy, a w mniejszym konkurencja o klienta. Uznano, że poradzą sobie oni z wyborem pomysłów biznesowych realizowanych przez prywatne firmy nie tylko dużo lepiej niż radzą sobie z zarządzaniem sektorem publicznym, ale też lepiej niż sami przedsiębiorcy. Zignorowano i zdrowy rozsądek, i wiedzę z ekonomii. Płynie z niej jasny wniosek, że źródłem trwałych pułapek rozwojowych może być wyłącznie niedostatek konkurencji, na który skądinąd cierpi nasz kraj (za sprawą przeregulowania, dużego sektora przedsiębiorstw pod kontrolą polityków i wysokich wydatków publicznych), a dobra zmiana go pogłębia. Jeśli modele wzrostu nie wykluczają sensowności polityczno-urzędniczego wsparcia dla prywatnych inwestycji, to w przypadku, w którym udziela się go wyłącznie na wczesnych etapach rozwoju, które Polska ma już daleko za sobą, oraz polega ono na pomocy w kopiowaniu rozwiązań z zagranicy, co u obecnie rządzących wzbudza niechęć. Niemniej nawet gdyby nasz kraj wciąż był biedny, a „dobra zmiana” chciała wesprzeć pieniędzmi podatników transfer technologii z zagranicy, to wzmacnianie konkurencji byłoby dużo bezpieczniejszą strategią rozwojową. Tylko taka strategia daje gwarancję dołączenia do krajów najzamożniejszych, podczas gdy raz rozpoczęte polityczno-urzędnicze wspieranie prywatnych inwestycji grozi tym, że nigdy nie zostanie zastąpione przez wzmacnianie konkurencji (bo taką zmianę w polityce będą blokować i przydzielający wsparcie, i korzystający z niego), a to wystarczy, żeby kraj został pozbawiony szans na dołączenie do najzamożniejszych. Taki wniosek płynie nie tylko z teorii wzrostu, ale i z doświadczeń krajów Ameryki Łacińskiej i Afryki.
Z szacunków otrzymanych przy wykorzystaniu standardowego rachunku wzrostu, neoklasycznych modeli wzrostu i modeli endogenicznego wzrostu wynika, że szkody dla zatrudnienia, inwestycji i poprawy technologii wynikające z forsowanych anty-reform mogą obniżyć potencjalne tempo wzrostu polskiej gospodarki łącznie nawet o 2 pkt proc. w latach 2017-2020, głównie w związku z bardzo silnym wstrząsem, jakim w tym okresie będzie obniżenie wieku emerytalnego, oraz o ponad 0,5 pkt proc. po 2020 roku. Oznaczać to będzie wyhamowanie wzrostu potencjału do około 1% w czterech najbliższych latach i jego powrót po 2020 roku w okolice co najwyżej 2%. Polska praktycznie przestanie redukować lukę dzielącą ją od krajów najzamożniejszych, mając dochód na mieszkańca na poziomie około 60% dochodu na mieszkańca Niemiec. Nie jest to jednak najgorszy możliwy scenariusz.
Zaprzestanie gonienia krajów najbardziej rozwiniętych może być maskowane przez pewien czas stymulacją łącznego popytu ponad potencjał gospodarki. Potencjalne tempo wzrostu na poziomie 1-2% nie wyklucza dynamiki PKB przejściowo sięgającej 4 lub 5%. Jednocześnie im bardziej odchyli się ona od potencjalnego tempa wzrostu w górę, tym do większych nierównowag doprowadzi, a w efekcie tym głębiej odchyli się w dół przy korygowaniu owych nierównowag.
Rządzący mogą w prosty sposób przyspieszyć dynamikę PKB wyraźnie ponad potencjalne tempo wzrostu. Wystarczy, że zaczną nadrabiać opóźnienia w wykorzystaniu funduszy unijnych zanim negatywne skutki tych opóźnień rozleją się na rynek pracy i tym samym uderzą w konsumpcję, podtrzymującą teraz wzrost PKB. Jakkolwiek trzeba zastrzec, że aby dynamika PKB istotnie przyspieszyła, pomimo anty-reform ograniczających potencjalne tempo wzrostu, musiałby zostać spełniony dodatkowy warunek, będący poza oddziaływaniem rządzących. Mianowicie, w otoczeniu polskiej gospodarki nie mogłyby wystąpić żadne poważne wstrząsy.
Na świecie jest jednak dużo punktów zapalnych. Chiny mają napięte stosunki z wieloma krajami, grożące wybuchem otwartego konfliktu. Zarazem chińska gospodarka jest zagrożona twardym lądowaniem ze względu na nadmierne zadłużenie i pogarszającą się sytuacją finansową przedsiębiorstw, zwłaszcza państwowych, szybko rosnące zadłużenie gospodarstw domowych, bańki spekulacyjne oraz chore finanse władz lokalnych. Wiele innych gospodarek wschodzących, zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej, stoi przed widmem kryzysu finansowego w związku z poważnym zadłużeniem w walutach obcych, w szczególności w dolarze, oraz kumulacją spłat tego zadłużenia w latach 2017-2018. Strefa euro jest narażona na kolejne turbulencje z powodu słabości banków (zwłaszcza we Włoszech), kruchości wzrostu – także dużych gospodarek (takich jak Francja), napięć między krajami z południa i północy oraz rosnącego poparcia społecznego dla partii skrajnych, w tym mających na sztandarach wyjście ze strefy euro. Niepewne są perspektywy wzrostu gospodarczego w Stanach Zjednoczonych. Ożywienie jest tam najbardziej rachityczne w historii, a jednocześnie trwa rekordowo długo. Bank centralny powoli podnosi stopy procentowe po wieloletnim okresie ich utrzymywania na praktycznie zerowym poziomie. Niepokoi wiele deklaracji przyszłego prezydenta odnoszących się do swobody handlu międzynarodowego, migracji, finansów publicznych, czy zobowiązań sojuszniczych. Jego słowa podważające niektóre z gwarancji bezpieczeństwa zwiększają ryzyko agresji Rosji wobec sąsiadów.
Poważne wstrząsy w otoczeniu polskiej gospodarki mogłyby wywołać jej tąpnięcie. „Dobra zmiana” zmniejsza bowiem jej odporność na nie. W szczególności, wywołując poczucie niepewności wśród inwestorów, silnie osłabia kurs złotego zanim jeszcze one wystąpiły, odbierając mu tym samym własność skutecznego automatycznego ich amortyzatora. Jego dalsze osłabienie po ich wystąpieniu niewiele już pomoże eksporterom, może natomiast wepchnąć w poważne kłopoty nie-eksporterów oraz zadłużonych w walutach obcych. Przede wszystkim jednak pogarsza stan finansów publicznych. Mamy wyższy zarówno dług publiczny, jak i deficyt budżetowy niż przed poprzednimi turbulencjami w światowej gospodarce, pomimo dużo niższych kosztów obsługi długu dzięki najniższym w historii stopom procentowym. Przy długu publicznym w okolicach 55% PKB i deficycie bliskim 3% PKB wystarczy rok złej koniunktury, a otrzemy się o konstytucyjną granicę długu w wysokości 60% PKB. W takiej sytuacji rządzący staną przed wyborem: albo zredukować deficyt o kilka % PKB w ciągu jednego roku, albo zlekceważyć konstytucyjną granicę zadłużenia. Jeśli rządzący, co prawdopodobne, zważywszy że usiłują budować swoją pozycję na rozdawnictwie, wybiorą nierespektowanie konstytucji, to podskoczy premia za ryzyko żądana od nich (a także innych dłużników) przez wierzycieli, a w ślad za nią koszty obsługi długu. Za sprawą wzrostu premii za ryzyko, jak również niepewności na kogo, kiedy i w jakiej skali spadnie ciężar równoważenia budżetu, pogłębi się dekoniunktura. Przedsiębiorcy będą wstrzymywać się z rozwijaniem działalności, a konsumenci odkładać poważniejsze wydatki. To z kolei pogorszy sytuację dochodową budżetu, a tym samym powiększy skalę podwyżek podatków i cięć w wydatkach publicznych potrzebną do zatrzymania narastania długu.
Doświadczenia międzynarodowe wskazują, że kryzys fiskalny, którym odwlekanie zatrzymania narastania długu mogłoby się zakończyć, obniża dochód na mieszkańca przeciętnie o 5-10%. „Dobra zmiana” może więc nie tylko zakończyć zmniejszanie przez Polskę luki w dochodzie na mieszkańca wobec krajów najzamożniejszych, ale ponownie ją zwiększyć. Ekstrawagancja zwykle dużo kosztuje. Ale w turbulentnych czasach grozi szczególnie wysoką ceną. Zamiast ją płacić, lepiej – także dla „dobrej zmiany” – zmienić „dobrą zmianę”.