@andrzej_rzonca
Praca – wartość, której rząd nie ceni

„Kto nie chce pracować, niech też nie je!” – to nie słowa jakiegoś bezdusznego kapitalisty, a św. Pawła, który zganił nimi Tesaloniczan, kiedy ci – przekonani o rychłym końcu świata – postanowili modlić się, zamiast pracować. Zachęcał ich, żeby „pracując ze spokojem, własny chleb jedli”. Praca nie tylko zapewnia środki na zaspakajanie potrzeb – własnych i bliskich, podczas gdy jej brak prowadzi do biedy, jeśli nie nędzy, i to dziedziczonej. Praca zmusza też do bardziej higienicznego trybu życia. Zachęca do samodoskonalenia się i umożliwia je. Jest więc źródłem duchowego rozwoju. Sprawia, że czujemy się potrzebni. Nadaje głęboki sens ludzkiemu życiu. Jednym słowem, jest wartością.
Ale niestety najwyraźniej nie dla obecnego rządu. Na sobotnim festiwalu przedwyborczych obietnic nie wybrzmiała właściwie żadna istotne propozycja dla ciężko pracujących Polaków, choć to na nich ostatecznie spadnie ciężar sfinansowania tych wszystkich obietnic. Dla zamazania tego faktu (które skądinąd niestety nie jest trudne, gdyż prawie dwie trzecie wyborców nie dostrzega związku między wydatkami publicznymi a wysokością płaconych przez siebie podatków), rząd obiecuje im podwojenie ryczałtowych kosztów uzyskania przychodów. Ale skwapliwie przemilcza, że obniży ono PIT dla pracujących o … 20 zł miesięcznie albo 25 zł – jeśli dojeżdżają do pracy. Ulga ta może maksymalnie urosnąć do niecałych 38 zł, jeśli nie tylko się dojeżdża, ale i pracuje na kilku umowach.
Ciężko pracujący Polacy zasługują na o wiele więcej, niż tylko slogany, że powinni godnie zarabiać. Skądinąd, wycenienie ich godności przez rządzących na 20-25 albo co najwyżej 38 zł jest oblegą lub co najmniej kpiną. Ten brak szacunku dla nich widać szczególnie ostro, jeżeli zestawi się te 20-25 zł (czy nawet 38 zł) z ponad 200 zł, o które uszczupli ich miesięczny budżet realizacja wszystkich obietnic. Zamiast odwoływać się do godności, rządzący powinni zadbać o to, żeby większa część z nakładów na pracę ponoszonych przez pracodawców trafiała do kieszeni pracowników. Praca musi się opłacać. Temu ma służyć program #WyższePłace przedstawiony przez opozycję w grudniu ub.r., o którym pisałem w komentarzu z 11 stycznia.
Składa się on – przypomnę – z dwóch zasadniczych elementów: (1) obcięcia PIT oraz składek na ZUS i NFZ poniżej 35% z ponad 40% obecnie oraz (2) dodatkowego wsparcia dla zarabiających mniej niż dwukrotność płacy minimalnej (4,5 tys. zł w br.). To dodatkowe wsparcie ma wynieść 500 zł dla osób otrzymujących minimalne wynagrodzenie, a następnie wraz ze wzrostem wynagrodzenia ponad płacę minimalną o określony procent, zmniejszać się o taki sam procent – aż do zera przy zarobkach o 100% wyższych od płacy minimalnej. Technicznie może przyjąć dwie formy: albo wypłaty ze strony państwa, albo malejącej wraz ze wzrostem wynagrodzenia kwoty wolnej, obejmującej nie tylko PIT, ale też dużą część składek na ubezpieczenie społeczne.
Program ten zwiększy zarobki na rękę o 614 zł, jeśli otrzymuje się 2250 zł brutto, czyli wynagrodzenie minimalne; o 506 zł, jeśli zarabia się 3 tys. zł brutto; albo 293 zł, jeśli uzyskuje się dwukrotność płacy minimalnej, czyli 4,5 tys. zł brutto. Takie podwyżki będą w praktyce oznaczać przeskok w dochodach na rękę pracujących o co najmniej 9 lat w przypadku osób zarabiających płacę minimalną, 6 lat przy wynagrodzeniu na poziomie 3 tys. zł i ponad 2 lata przy zarobkach powyżej 4,5 tys.
Na realizacji programu opozycji skorzystają zwłaszcza osoby młode, bo to one zwykle mało zarabiają. Rząd próbuje je skusić obietnicą zwolnienia z PIT, dopóki nie osiągną 26 lat. Nie widać przy tym, żeby składając ją, palił go wstyd, choć od półtora roku trzyma w sejmowej zamrażarce podobny projekt ustawy złożony przez opozycję (który przywiduje zwolnienie osób do 25 roku życia ze składek na ubezpieczenie społeczne). Ale nie tylko cynizm przebijający z tej obietnicy zasługuje na krytykę. Również w warstwie merytorycznej wypada ona blado na tle programu #WyższePłace. Program ten zwiększy dochody tej połowy młodych, którzy słabiej zarabiają, od 2,4 do 4,6 razy bardziej niż zerowy PIT, bo będzie je zwalniał (lub im rekompensował) nie tylko PIT, ale i dużą część (choć malejącą wraz ze wzrostem dochodu) składek na ubezpieczenie społeczne. Podwyżki wynagrodzeń na rękę, które zapewni, będą tym większe, im ktoś mniej zarabia, a nie odwrotnie, jak w przypadku zerowego PIT dla młodych. Jednocześnie, będą one miały trwały charakter, niezależny od metryki, podczas gdy realizacja obietnicy rządu będzie oznaczać skokowe obniżki zarobków na rękę młodych ludzi z chwilą osiągnięcia przez nich 26 roku życia.
Duże korzyści program #WyższePłace przyniesie także pracownikom budżetówki, w szczególności nauczycielom, których ten rząd wyraźnie nie ceni i pomija przy podwyżkach. Program zwiększy ich zarobki na rękę od 9-10% w przypadku nauczyciela dyplomowanego i mianowanego do 23% w przypadku nauczyciela stażysty. Podwyżki te – wyrażone w złotych – wyniosą 495 zł dla nauczyciela stażysty, 446 zł dla nauczyciela kontraktowego, 302 zł dla nauczyciela mianowanego i 371 zł dla nauczyciela dyplomowanego. Rząd natomiast nie ma dla nich nic, choć tylko na sobotniej konwencji różnym grupom obiecał łącznie dodatkowe 40 mld zł, czyli niewiele mniej niż wynoszą całe wydatki budżetu na edukację (48 mld, w tym część oświatowa subwencji dla samorządów – niecałe 46 mld).
Oczywiście, najbardziej kosztowne z obietnic rządu, czyli zasiłek 500 plus na pierwsze dziecko i 13. emerytura, są powtórzeniem propozycji zgłaszanych wcześniej przez opozycję. Opozycja nadała im jednak inny – bardziej racjonalny kształt. Mianowicie, miały one aktywizować, a nie dezaktywizować. Zasiłek 500 plus miał być wypłacany na pierwsze dziecko, ale nie miały go dostawać rodziny, w których porzuca się pracę. 13. emerytura miała promować staż pracy i w efekcie zachęcać do jak najdłuższej aktywności, a nie być dla wszystkich równa – i tych, którzy całe życie ciężko pracowali, i tych, którzy stronili od pracy.
Symptomatyczne jest także i to, że opozycja promuje przede wszystkim program #WyższePłace. Najwyraźniej ma świadomość, że pomyślność kraju i jego obywateli zależy od jego zamożności, którą buduje się nie na zasiłkach, a na pracy, inwestycjach i innowacjach, i twardej konkurencji z zagranicą. Przedstawiony przez nią program podniesie opłacalność pracy, w tym zwłaszcza tej nisko obecnie wynagradzanej, która jest szczególnie wrażliwa na wysokość podatków. Zachęci do inwestowania, bo łatwiej będzie znaleźć pracowników do obsługi nowych linii produkcyjnych, zaś podatki staną się dużo prostsze, a przez to stabilne, co zmniejszy ryzyko inwestowania. Wreszcie, utrzyma konkurencyjność krajowych firm wobec zagranicy, bo radykalny wzrost wynagrodzeń dokona się bez wzrostu ponoszonych przez nie kosztów pracy. Ich wysoka konkurencyjność będzie zaś sprzyjać dalszemu wzrostowi znaczenia międzynarodowego handlu, który z kolei odgrywa olbrzymią rolę w transferze technologii z zagranicy. Im więcej będzie inwestycji, w tym w nowoczesne technologie, tym większe będą pensje i płacone od nich podatki i składki, z których są finansowane wydatki publiczne, w tym programy socjalne.
Skądinąd, przypomnę, że program #WyższePłace nie jest jedyną propozycją opozycji mającą wesprzeć wzrost gospodarczy, a jedną z wielu. Cały „Dekalog Gospodarczy”, który prezentuje ona od 2017 roku, ma służyć przyspieszeniu wzrostu. Przedstawiła już m.in. projekty ustaw: hamujących zadłużanie państwa w czasie dobrej koniunktury; powstrzymujących regulacyjne tsunami, które dramatycznie zwiększa niepewność i zniechęca do inwestowania; ułatwiających młodym ludziom zakładanie firm i wczesne wchodzenie na rynek pracy; zachęcających osoby starsze do jak najdłuższej aktywności; stymulujących rozwój „srebrnej gospodarki”; przywracających apteki pacjentom, swobodę handlu w niedzielę, czy wolny handel ziemią; łagodzących wzrost cen prądu, ale bez powrotu do socjalizmu, czyli odgórnego ustalania cen, plątaniny dopłat i kosztownej biurokracji. Pokazała też program „Twoja Polska”, dotyczący spółek Skarbu Państwa – ich odpartyjnienia i likwidacji patologii „PiSiewiczów”.
Rząd natomiast sprawia wrażenie, jakby nie rozumiał, że żeby wydawać, trzeba najpierw wypracować. Nawet jeśli w okresie wyśmienitej koniunktury na świecie (kiedy nawet Grecja ma nadwyżkę w finansach publicznych), z łatwością znajduje chętnych, którzy pożyczają mu na kolejne programy socjalne, to taka polityka będzie nasz kraj drogo kosztować, kiedy ta dobra koniunktura się skończy. Jak trafnie ujął to Warren Buffett, dopiero gdy przychodzi odpływ, widać kto pływał bez majtek. Lepiej zawczasu zejść z drogi, którą szły wcześniej takie kraje, jak Grecja, Wenezuela, czy Argentyna, a także PRL za Gierka, bo zawsze źle się ona kończy. Tylko jeśli zadbamy o wzrost, pieniądze na programy socjalne nie ulotnią się wraz z pogorszeniem koniunktury.