@andrzej_rzonca
Kto zapłaci za likwidację limitu trzydziestokrotności?

Władza postanowiła rozpocząć nową kadencję od kolejnych podwyżek obciążeń. Na pierwszy ogień mają pójść kieszenie dobrze wynagradzanych pracowników i ich pracodawców. Zniesiona zostanie zasada, że roczna podstawa wymiaru składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe w danym roku kalendarzowym nie może być wyższa od kwoty odpowiadającej trzydziestokrotności prognozowanego przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce narodowej na dany rok kalendarzowy. To już drugie podejście tej władzy do likwidacji limitu trzydziestokrotności. Poprzednie – z 2017 roku – zatrzymała fasada Trybunału Konstytucyjnego. Nawet ona uznała, że ustawa przyjęta w Senacie bez kworum nie może wejść w życie. Dzięki opozycji, która nie wzięła udziału w głosowaniu, drenaż został powstrzymany. Ale tylko na rok.
Skutkiem ponownie forsowanej likwidacji limitu trzydziestokrotności będzie skokowe podwyższenie kosztów dobrze opłacanych miejsc pracy świadczonej na podstawie umowy o pracę oraz jednoczesne obniżenie dochodów na rękę dobrze zarabiających pracowników. Takich miejsc pracy jest około 370 tys. Pracodawca będzie musiał opłacić od dobrych zarobków dodatkową składkę emerytalną w wysokości 9,76% i składkę rentową na poziomie 6,5%. Jego koszty wzrosną więc o ponad 16%. Pracownika obciąży dodatkowa składka emerytalna także w wysokości 9,76% i składka rentowa na poziomie 1,5%. Jakkolwiek będzie mógł odliczyć te obciążenia od podstaw: opodatkowania podatkiem PIT i wymiaru składki na NFZ, to skompensuje mu to mniej niż jedną trzecią tych dodatkowych obciążeń. Dodatkowe składki mogą dla niego w praktyce oznaczać utratę nawet jednej miesięcznej pensji w roku.
Skokowe podwyższenie kosztów dobrze wynagradzanych miejsc pracy świadczonej na podstawie umowy o pracę i jednoczesny istotny spadek dochodów na rękę pracowników będzie zachęcać zarówno pracodawców, jak i pracowników do poszukiwania sposobów na zmniejszenie obciążeń. Takim sposobem jest w szczególności ucieczka w samozatrudnienie. Pracownik będzie wtedy płacić składki ZUS od podstawy odpowiadającej 60% przeciętnego wynagrodzenia prognozowanego przez rząd na dany rok (a więc co najmniej czterokrotnie niższe niż przy umowie o pracę) i to dopiero po dwóch i pół roku (bo przez pół roku nie zapłaci nic, a potem przez dwa lata będzie płacić składki od 30% minimalnego wynagrodzenia), cały jego dochód będzie obciążony liniową stawką PIT w wysokości 19% (tym samym uniknie stawki na poziomie 32%), a zarazem będzie mógł pomniejszać dochód do opodatkowania o dużo wyższe koszty jego uzyskania. Już obecnie odsetek osób samozatrudnionych w naszym kraju należy do najwyższych w Unii Europejskiej i ustępuje jedynie odpowiedniemu odsetkowi w Grecji i we Włoszech. Szczególnie wysoki jest on wśród mężczyzn, bo samozatrudnienie opłaca się tym bardziej, im wyższe ma się zarobki, a mężczyźni zarabiają przeciętnie więcej niż kobiety.
Wzrost kosztów pracy może także zagrozić istnieniu części najlepiej opłacanych miejsc pracy. Wśród tych najbardziej zagrożonych likwidacją są miejsca pracy w sektorach, które najintensywniej korzystają z wysoko wykwalifikowanej pracy, a jednocześnie nie ponoszą innych znaczących kosztów. Są to w szczególności sektory nowych technologii, np. sektor teleinformatyczny. Tam likwidacja limitu trzydziestokrotności może podbić koszty pracy nawet 80-90% zatrudnionych. Najbardziej ucierpią pracownicy z tych firm, które mając szerokie możliwości przenoszenia działalności między krajami, niechętnie wykorzystują lokalne możliwości arbitrażu na rynku pracy. Zwolnienia dotkną więc zwłaszcza pracowników z firm międzynarodowych. Polska będzie przegrywać z innymi krajami konkurencję o dobrze wynagradzane miejsca pracy.
Kolejnym skutkiem zniesienia limitu trzydziestokrotności będą kominy emerytalne. To, co ZUS ściągnie teraz od dobrze zarabiających pracowników i ich pracodawców, będzie musiał zwrócić pracownikom zwaloryzowane po przejściu przez nich na emeryturę. Kilkudziesięciotysięczne emerytury, które będą przysługiwać niektórym pracownikom, są niewspółmierne do funkcji, jakie ma pełnić zabezpieczenie społeczne gwarantowane przez Konstytucję. Wysokość tych świadczeń będzie szczególnie rażąca w sytuacji, w której będzie narastać odsetek emerytów otrzymujących minimalną emeryturę i – w konsekwencji – żyjących w ubóstwie. Na skutek obniżenia wieku emerytalnego może być nim zagrożonych na emeryturze nawet trzy czwarte osób urodzonych po 1975 roku (obecnie dotyka ono co dwudziestą osobę w wieku 65 lat lub więcej, co jest jednym z niższych odsetków wśród państw OECD – wyższy jest on w 23 z tych krajów). W efekcie, Polska stanie się krajem o największym natężeniu ubóstwa wśród osób starszych w grupie krajów OECD. Odbierze niechlubną pozycję lidera pod tym względem Korei Południowej, w której prawie połowa osób starszych jest uboga. Władza, która za to odpowiada, teraz chce dołożyć do tego kominy emerytalne. To skończy się odejściem od systemu zdefiniowanej składki, w którym wysokość świadczenia zależy od łącznej sumy odprowadzonych składek i oczekiwanej długości jego pobierania. Swoje składki odbiorą tylko ci, którzy w najbliższych latach przejdą na emeryturę. Młodzi ludzie, niezależnie od tego, jak horrendalne sumy będą płacić na ZUS, na koniec dostaną zapewne tzw. emeryturę obywatelską, czyli równą bieda-emeryturę dla wszystkich.
Zniesienie limitu trzydziestokrotności będzie również kolejnym uderzeniem tej władzy w finanse samorządów i usługi publiczne przez nie zapewniane. Dodatkowe składki emerytalne i rentowe będą odpisywane od przychodów pracowników i uwzględniane w kosztach uzyskania przychodów u pracodawców. To obniży dochody pracowników i pracodawców do opodatkowania, a w efekcie wpływy państwa z podatków dochodowych. Spadek tych wpływów można szacować na co najmniej 1,6 mld zł. Będzie on tym głębszy, im więcej dobrze płatnych miejsc pracy zostanie zlikwidowanych albo zastąpionych przez samozatrudnienie. Jako że do samorządów trafia 49,93% dochodów publicznych z PIT (od przyszłego roku 50,01%) i 22,86% wpływów z CIT, ich dochody zmniejszą się o co najmniej 600 mln zł. Dodatkowo, ponieważ są one również pracodawcami, wydadzą więcej na składki emerytalne i rentowe. Najbardziej ucierpią finanse Warszawy, bo to w niej najwięcej jest dobrze opłacanych miejsc pracy i w niej rozliczają się najwięksi podatnicy CIT. Skądinąd inne obietnice tej władzy obciążą ją na 1,2 mld zł w przyszłym roku.
Nie tylko samorządy, ale i ochrona zdrowia ma dołożyć się do zasypywania dziury w ZUS. Odpisy dodatkowych składek emerytalnych i rentowych od przychodów pracowników zmniejszą nie tylko płacony przez nich PIT, ale i składkę na NFZ. Nawet jeśli żadne dobrze płatne miejsce pracy nie zostanie zlikwidowane, ani zastąpione przez samozatrudnienie, dochody NFZ i – w efekcie – wydatki na opiekę zdrowotną zmniejszą się o 400 mln zł.
Władza na zniesieniu 30-krotności chce zarobić ponad 7 mld zł. O tyle mają zwiększyć się wpływy ZUS kosztem dobrze wynagradzanych pracowników i ich pracodawców, kosztem samorządów i odbiorców finansowanych przez nie usług publicznych oraz kosztem NFZ i nakładów na ochronę zdrowia. Ale realność tych szacunków stoi pod dużym znakiem zapytania. Wpływy ze składek emerytalnych i rentowych będą zmniejszane zarówno przez ucieczkę w samozatrudnienie (i inne formy arbitrażu na rynku pracy, mającego na celu optymalizację wysokości płaconych obciążeń), jak i w wyniku likwidacji części dobrze opłacanych miejsc pracy.
Władza chce zniesienia limitu trzydziestokrotności wbrew temu co podpowiada doświadczenie międzynarodowe. Podobnego limitu w odniesieniu do emerytur z publicznego systemu nie mają tylko cztery kraje OECD. W pozostałych średnio nie przekracza on dwudziestosiedmiokrotności przeciętnego wynagrodzenia. Jednak wiele krajów, w tym zwłaszcza te, które przywiązują dużą wagę do spójności społecznej, ustaliły go na dużo niższym poziomie lub go obniżają. W szczególności, w Szwajcarii jest on niższy od dwunastokrotności, w Szwecji od trzynastokrotności, w Norwegii od czternastokrotności, a w Kanadzie nieznacznie przekracza czternastokrotność przeciętnego wynagrodzenia. Na obniżenie tego limitu ostatnio, tj. w lipcu 2017 roku, zdecydowała się Australia.
Doświadczenia międzynarodowe zachęciły opozycję do złożenia w poprzedniej kadencji parlamentu projektu ustawy, zgodnie z którą składka na ubezpieczenia emerytalne i rentowe byłaby odprowadzana tylko od przychodu, który po odliczeniu składek: emerytalnej, rentowej i chorobowej opłacanych przez pracownika, nie przekraczałby kwoty stanowiącej górną granicę pierwszego przedziału skali podatkowej. Granica ta wynosi obecnie 85 528 zł i implikowałaby limit podstawy wymiaru składek na poziomie 99 117 złotych (po zaokrągleniu). Stanowiłby on mniej niż dziewiętnastokrotność przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia w gospodarce narodowej prognozowanego na przyszły rok.
Dzięki takiemu obniżeniu limitu podstawy wymiaru składek mniejsze byłyby przyszłe rozpiętości w wysokości emerytur i mniejsze ryzyko zniesienia zależności ich poziomu od opłaconych składek. Bez zachowania owej zależności osoby w wieku produkcyjnym będą miały słabsze bodźce do wychodzenia z bierności zawodowej, zaś ludzie osiągający wiek emerytalny stracą jakiekolwiek ekonomiczne powody do opóźniania przejścia na emeryturę. Skądinąd zależność ta już została bardzo silnie osłabiona przez obniżenie wieku emerytalnego do poziomu, przy którym w przypadku zdecydowanej większości ubezpieczonych składki zewidencjonowane na ich kontach oraz subkontach nie będą pokrywały kosztu wypłacania im minimalnej emerytury.
Natychmiastowym skutkiem zaproponowanego przez opozycję obniżenia limitu podstawy wymiaru składek byłby wzrost dochodów na rękę około miliona dobrze wynagradzanych pracowników i jednoczesny spadek kosztów ponoszonych przez ich pracodawców. Poprawiłoby to konkurencyjność najbardziej wydajnych firm i podniosło opłacalność inwestowania, także przez korporacje międzynarodowe, w sektory nowych technologii, intensywnie wykorzystujące wysoko wykwalifikowaną pracę, w tym w szczególności w sektor teleinformatyczny. Spadłaby opłacalność uciekania w samozatrudnienie i innych form arbitrażu na rynku pracy. Zwiększyłyby się dochody: samorządów, a tym samym ich zdolność do finansowania usług publicznych, oraz NFZ, a więc i nakłady na zdrowie.
Zaproponowane przez opozycję powiązanie limitu składek emerytalno-rentowych z kwotą, do której obowiązuje pierwsza skala podatkowa PIT, ma jeszcze dwie inne zalety. Po pierwsze, wygładziłoby kształt klina płacowego. Obecnie charakteryzuje się on tzw. zębem, niemającym żadnego ekonomicznego uzasadnienia. Po drugie, byłoby bodźcem dla władzy do dostosowywania progów podatkowych do wzrostu zarobków. Ukryte podnoszenie podatku dochodowego przez niewaloryzowanie progów zaczęłoby się wiązać z kosztem w postaci niższych wpływów ze składek na ubezpieczenie emerytalne i rentowe.
Władza forsuje bardzo zły projekt zniesienia limitu podstawy wymiaru składek, choć może sięgnąć po dobry – jego obniżenia, przygotowany przez opozycję. Mam nadzieję, że opozycja przypomni władzy i opinii publicznej o tym projekcie. Jeżeli wykorzysta do tego Senat, to projekt nie będzie mógł trafić do sejmowej zamrażarki. Ale to wymagałoby jedności wśród opozycyjnych senatorów. Czy lewica będzie się kierować analizą, czy raczej uprzedzeniami i poświęci na ołtarzu „dołożenia bogatym” dobre miejsca pracy, przyszłą spójność społeczną, usługi publiczne finansowane przez samorządy i nakłady na ochronę zdrowia? Przekonamy się niedługo.